Search
Close this search box.
Przeczytasz w 5 min.

 

Dwa lata temu, dzień przed Sylwestrem i również dzień przed swoimi kolejnymi urodzinami, zmarł mój ojciec (To ten z psem). Dojechał do swojej mety. Ja (czyli ten gość na rowerze) dokładnie w drugą rocznicę jego finiszu dojechałem do innej mety.

Dzisiaj, kiedy zsiadłem po południu z roweru, aplikacja Strava, w której zapisują się moje aktywności, zarejestrowała przejechane w tym roku 10 002,5 km.

Może to niedużo dla 20 30-letnich sportowców, ale ja nigdy sportowcem nie byłem, poza jazdą na rowerze muszę spędzać 11-12 godzin dziennie przed komputerem, a na dodatek jestem już w takim wieku, że w ZUS-ie modlą się, bym jak najszybciej przeszedł na drugą stronę tęczy, bo inaczej będzie mi trzeba płacić wkrótce emeryturę – wprawdzie lichą, ale jednak przestanę być dla systemu człowiekiem, a stanę się kosztem.

W 2018 roku przejechałem 6 346 km, potem w kolejnych latach 6 570 km, 7 001 km, rok temu 9 101 km, a w tym roku przekroczyłem barierę 10 000 km. Pomyślałem, że zadedykuje ten wyczyn mojemu ojcu, bo mimo że nie kupił mi nigdy żadnego roweru, to jednak zbudował we mnie fundament, który pcha mnie do przodu. Do tego, by jechać, poza rowerem potrzebne jest to, co dostałem od niego, czyli otwartość na świat, tolerancja w stosunku do innych ludzi, ciekawość świata. Ojciec po prostu we właściwym momencie rozsunął zasłony i otworzył przede mną okna na świat.

Mój ojciec zawsze marzył o podróżach, ale nigdy tych marzeń nie zrealizował. Jako nauczyciel niewiele wtedy zarabiał, bo nauczycieli każdy rząd zawsze miał w dupie i tu się nic nie zmieniło. Nieważne, czy rządzili tzw. komuniści, czy liberałowie, czy banksterzy. Do tego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku dostać paszport było niezwykle ciężko. Swoje marzenia, mój ojciec musiał zredukować do małych rzeczy. Na szczęście te małe rzeczy były nadzwyczaj ważne dla mnie jako dziecka, a później nastolatka i zbudowały mój fundament. Ojciec szukał kontaktów na całym świecie. O internecie się wtedy nikomu nie śniło, więc pisał listy. Adresował kopertę na placówkę pocztową w wybranej przez siebie miejscowości na końcu świata i do środka wkładał list razem z prośbą, by przekazać go dowolnej osobie, która chciałaby korespondować z osobą z Polski. I to działało perfekcyjnie. Oczywiście część korespondencji pozostawała bez odpowiedzi, ale sporo tych listów doprowadzało do nawiązania kontaktów w postaci wymiany listów przez kilka lat.

Potem ja przechwyciłem ten model i nawiązałem w ten sposób kilka znajomości. Pamiętam, że miałem nawet znajomego na karaibskich Kajmanach, ale najdłużej utrzymała się moja znajomość, którą zawarłem jako nastolatek z dziewczyną z Hiszpanii. Miała takie piękne, długie imię Maria del Mar, a po nim jeszcze dwa nazwiska. Nasza korespondencja to był wtedy most między dwoma światami. Ja z zapyziałego wtedy kraju, w którym nawet papier toaletowy był na kartki, a ona z kraju, który właśnie zaczynał budzić się z okresu dyktatury Franco. Była z arystokratycznej rodziny i pamiętam, że wspominała czasami o przyjęciach na dworze króla Juana Carlosa I w których uczestniczyli jej rodzice. Wtedy zaczął się mój flirt z literaturą hiszpańską i latynoską. Ta fascynacja doprowadziła mnie do wdrożenia planu, który gdyby się udał, to moje życie byłoby zupełnie inne – oczywiście nie wiadomo czy lepsze, czy gorsze – po prostu diametralnie inne. Jednak plan się rozsypał, bo zderzyłem się z machiną stanu wojennego, ale to już historia na inną opowieść.

Wracam więc do mojego ojca. Drugim oknem na świat były znaczki pocztowe, które zbierał. Cała szafa klaserów (wyjaśniam młodej generacji, że klasery to były takie albumowe organizery do przechowywania znaczków pocztowych). Nurkowałem w tych klaserach, gdyż tam były znaczki z całego świata, nawet tego nieistniejącego, bo z krajów, które zniknęły z mapy po I lub II Wojnie Światowej. Szukałem tych krajów na mapie, czytałem o nich w encyklopedii. Na znaczkach byli często królowie z tych różnych krajów, więc też żadnemu nie odpuszczałem i każdego musiałem poznać.

Trzecie okno na świat otwarte przez mojego ojca to była biblioteka. W połowie mojej edukacji w szkole podstawowej, nauczyciele od języka polskiego wraz z bibliotekarką szkolną zaczęli na mnie skarżyć, że nie czytam lektur. A te lektury to były jakieś nudne cienkie książeczki dla dzieci. Problem polegał na tym, że ja czytałem bardzo dużo, ale nie to, czego minister edukacji oczekiwał od dzieci w moim wieku. W bibliotece nie chcieli mi pożyczać pozycji, które miałem ochotę przeczytać, ponieważ nie wypożyczałem lektur, co zaniżało im statystyki. Więc to był taki swoisty szantaż. Ojciec uczący wtedy języka niemieckiego w liceum przyszedł do mojej podstawówki, żeby porozmawiać jak nauczyciel z nauczycielem i podpisał porozumienie pokojowe. On miał gwarantować, że ja będę czytać odpowiednią liczbę książek, a ja byłem zobowiązany wypożyczać właściwe książki z biblioteki szkolnej. Bibliotekarka zobowiązała się nie weryfikować tego, czy te książki przeczytałem – weryfikacja zwykle polegała na tym, że czytelnik musiał odpowiadać na kilka pytań dotyczących oddawanej właśnie książki. Dodatkowo mój ociec poszedł do miejskiej biblioteki i załatwił mi wstęp do biblioteki dla dorosłych, a dla mnie wtedy 13-latka to było, jak dostanie się do raju.

To był niezwykły deal. Wszyscy byli zadowoleni. W szkole byłem najlepszym czytelnikiem. Bibliotece nabijałem statystyki. Ja byłem wolny od indoktrynacji i jako bonus uzyskałem dostęp do kilkudziesięciu metrów półek w bibliotece miejskiej.

Mój ojciec w pewnym momencie mógł trochę żałować, że wypuścił mnie w tak młodym wieku na szerokie pastwisko. Zaciekawił się kiedyś bardzo grubą książką, którą wypatrzył wśród stosu tych, które właśnie czytałem. To była jakaś książka podróżnicza o Etiopii. Przeczytał ją i kazał mi natychmiast ją oddać do biblioteki. Stwierdził, że to nie jest książka dla mnie. Poryczałem się, bo książka była fajna i zostało mi jakieś 20% do przeczytania. Oddałem ją oczywiście, ale w czasie kolejnych wizyt w bibliotece brałem tę książkę z półki i czytałem, siedząc na podłodze między regałami. Przeczytałem ją w całości, ale nigdy nie dowiedziałem się, co w niej było niewłaściwego.

Piszę o tym nie po to by, wystawiać pomnik mojemu ojcu. On nie był człowiekiem bez wad. Nawet w tym przypadku on nie dawał mi żadnych rad, jak przetrwać w świecie, jak traktować innych ludzi, a być może tego potrzebowałem. Niemniej zrobił coś innego. W tym odizolowanym od świata kraju, jakim wtedy była Polska, on pootwierał mi wszystkie okna, do których znalazł klamki. A ja to wykorzystałem.

W moim domu nigdy nie opowiadało się dowcipów o ludziach innej rasy czy wyznania. Dla mnie to było naturalne, że świat składa się z wielu krajów, ras i religii. I dlatego ten świat zawsze mnie pociągał. Nie bałem się go i mogłem wsiąść na rower i jechać.

Pilnujcie więc, by mieć okna jak najczęściej otwarte, tym bardziej że żyjemy w kraju, w którym wielu polityków marzy, aby „zakaz wietrzenia” został wpisany do konstytucji.